Przygoda zaczyna się komfortowo. Wygodny autokar, klimatyzacja i przewodnik.Ruszamy. Przewodniczka opowiada o tym co nas czeka i co widać za oknem. Po kilkunastu minutach dojeżdżamy do zbiornika retencyjnego. Tu krótki postój – na papierosa lub fotkę lub jedno i drugie. Przewodniczka opowiada, że na wyspie nie ma naturalnych zbiorników wody. Żeby zabezpieczyć mieszkańcom dostęp do słodkiej wody na każdej większej rzece buduje się zapory, tworząc zalew. Ten jest trzeci co do wielkości na Cyprze.Po następnych kilkunastu minutach kończy się wygodna część wyprawy. Trzeba zmienić środek lokomocji bo... kończy się droga. Znaczy droga się nie kończy. Kończy się “tylko” asfalt i dalej pojedziemy wiekowym, ale (trzeba przyznać) świetnie odrestaurowanym Bedfordem. Autobusem tym, zwanym “Chicken Bus” dawni mieszkańcy okolicznych wiosek dowozili na targ towary. Głównie kury i stąd nazwa. Ładujemy się wszyscy do Bedforda. Ciasno, gorąco... Nie wszyscy mają miejsca siedzące, ale przewidujący kierowca zapakował kilka dodatkowych plastikowych stołków. W końcu dawni pasażerowie tego pojazdu tak właśnie jeździli.Ruszamy. Pierwsze metry pokonujemy sprawnie, bo jeszcze jest asfalt, ale dalej... Zaczyna się przygoda. Pierwsze okrzyki przerażenia ale i zachwytu wzbudza stromy “prawie pionowy” zjazd. Wóz kołysze się na wszystkie strony, ale dociera do końca stromizny szczęśliwie. Dalej jest nie lepiej. Wąska, kręta, polna droga wiedzie grzbietem wzniesienia. Na wyobraźnię działa dodatkowo mijany wrak jakiegoś samochodu, któremu najwidoczniej się nie udało... Nasz kierowca najwyraźniej nic sobie nie robi z niebezpieczeństw, bo wesoło podśpiewuje greckie przyśpiewki. Wreszcie jesteśmy na miejscu. Ośla farma położona jest na dnie wielkiej doliny. W pobliżu przebiega szeroka “droga” ułożona z kamieni. To dno wyschniętej rzeki. Gdzie nie gdzie można wypatrzeć jeszcze trochę wody, za to w czasie zimy płynie tędy wcale pokaźny strumień. Gospodarze farmy witają nas niewielkim poczęstunkiem; chlebem, oliwkami, kozim serem halumni, sushuko - galaretką z zagęszczonego soku winogronowego, miejscowym winem i wódką ziwaniją – również z soku z winogron. Po degustacji czas na zapoznanie się ze zwierzętami. Już osiodłane stoją całą gromadą w zagrodzie. Przewodnik zaznajamia uczestników z tajnikami jazdy na ośle. Aby ruszyć należy zawołać “eella” i klepnąć osła w zadek.
“Tylko nie za mocno, bo wystartuje jak rakieta” - ostrzega instruktor. W końcu dosiadamy naszych rumaków. Opiekunowie zwierząt przydzielają każdemu osła biorąc pod uwagę wzrost i wagę jeźdźca. Jeszcze chwila spokojnego postoju w zagrodzie i furtka się otwiera. W drogę. Celem naszej podróży jest opuszczony monastyr Cyndi z XIIIw. który został odrestaurowany z pomocą UNESCO i jest wpisany na Światową Listę Dziedzictwa Kulturowego. Sama jazda dostarcza wielu wrażeń. Osły nie zawsze idą tam gdzie chce jeździec zbaczając z drogi głównie w celach konsumpcyjnych tzn. aby skubnąć jakiś kwiatek, który jeszcze nie usechł na tym skwarze, lub listek z gałązki mijanego krzewu. Gorliwe pokrzykiwanie “eella! eella!” na niewiele się zdaje. Wierzchowcom jeźdźcy zupełnie nie przeszkadzają. Dobrze, że towarzyszą nam opiekunowie z farmy bo inaczej wyprawa zamieniłaby się w wypas. Wreszcie, gdy słońce zaczęło się chować za okoliczne wzgórza, dotarliśmy do celu wyprawy. Monastyr wyglądał tajemniczo. Legenda mówi, że mistrz budowlany, który otrzymał zlecenie wybudowania tego obiektu, z braku czasu, przekazał zadanie swojemu 13-to letniemu pomocnikowi. Ten tak dobrze wywiązał się z zadania, że wzbudziło to zazdrość mistrza. Pod pretekstem oglądania budowy, mistrz zwabił ucznia do najwyższej izby i zabił go wypychając przez okno. Podobno do dziś od czasu do czasu w monastyrze straszy. Ale chyba nie za bardzo. Monastyr stał się ulubionym miejscem ceremonii ślubnych mieszkających na Cyprze Anglików.W drodze powrotnej osły znacznie chętniej i szybciej maszerują. Czują już powrót do domu i pozbycie się niewygodnego ciężaru z grzbietu. Na farmie czeka na nas kolacja w stylu cypryjskim. Mięso z grilla, kuskus, pieczone ziemniaki i warzywa itp. Do picia ziwanija, miejscowe wino i woda. Po zaspokojeniu głodu i pragnienia nasz przewodnik zaprasza do nauki tańca “sirtaki”. W rytm znanej melodii z “Greka Zorby” panowie próbują stawiać skomplikowane kroki. Ich skomplikowanie jest wprost proporcjonalne do ilości wypitej ziwanii i wina. Potem kolej na panie. Próbują tańca z chustkami, który tańczyły panny na wydaniu. Zabawa trwała do późnej nocy.
I znów wsiadamy do starego Badforda. O dziwo, jest nam o wiele luźniej. Za oknami ciemna noc, więc droga nie wzbudza już tak wielkich emocji jak za pierwszym razem. Atmosfera jest na tyle luźna, że śpiewamy szoferowi nasze swojskie przeboje - “Szła dzieweczka”, “Hej Sokoły” itp. Przesiadka do luksusowego autokaru definitywnie kończy przygodę. Szkoda. Pozostaną wspaniałe wspomnienia.